W erze internetu wolność słowa wydaje się święta – każdy może wyrażać opinie, udostępniać treści czy dzielić się wiedzą. Ale co zdarza się, gdy państwa lub platformy internetowe – pod hasłem ochrony moralności, bezpieczeństwa lub walki z dezinformacją – zaczynają decydować, co wolno publikować? Gdzie przebiega granica między ochroną zdrowia publicznego a cenzurą opinii?
Cenzura w dobrej intencji: pułapka "łagodnych zakazów"
W poprzednim artykule zwróciliśmy uwagę na Szwecję – zakaz płatnych aktów seksualnych online propagowany został jako ochrona przed wyzyskiem, ale jednocześnie stanowi ograniczenie wolności wyrażania siebie.
To doskonały przykład, jak legalne ograniczenia mogą tworzyć precedens, który w przyszłości łatwo poszerzyć.
Platformy cyfrowe – Facebook, TikTok, YouTube – coraz częściej polegają na automatach. Algorytmy usuwają masowo treści uznane za "dezinformacyjne" lub "obraźliwe".
Takie rozwiązania mogą prowadzić do:
- nadmiernych blokad przez błąd software’u,
- autocenzury użytkowników, obawiających się bana,
- braku jasnych mechanizmów odwoławczych – często decyzje zapadają szybko i bez konsultacji
W Polsce trwają dyskusje dotyczące wzmocnienia roli UKE lub prokuratury w blokowaniu treści online bez sądu.
Zwolennicy argumentują, że to narzędzie przydatne w zamrażaniu dezinformacji lub działań hakerów, natomiast krytycy widzą w tym zagrożenie dla demokracji i otwartego dialogu.
Konstytucje i umowy międzynarodowe uznają wolność słowa, ale dopuszczają ograniczenia tylko jeśli są:
- konieczne
- proporcjonalne
- chronią inne prawa
Wolność słowa w sieci to balans między ochroną a swobodą – zbyt dużo zakazów odbiera pluralizm myśli, zbyt mało – pozwala szerzyć dezinformację i nienawiść.
Ważne, by obywatel:
1. Śledził, kto i w jaki sposób blokuje treści,
2. Wymagał jasnych procedur,
3. Korzystał z narzędzi cyfrowej świadomości i samorządu,
4. Wspierał oddolne inicjatywy i organizacje, które strzegą wolności w sieci.
PODPISZ petycję na naszej stronie i stać po stronie WOLNYCH W SIECI!